nr. 80
VICTORIA, BC,
CZERWIEC 2017
NavBar

INFORMACJE 
LOKALNE
ważne adresy i kontakty

REKLAMA
Polskie delikatesy
w Victorii


NADCHODZĄCE IMPREZY
I WYDARZENIA

Koncert Goorala
Dom Polski
4 czerwca


ARTYKUŁY

Kto się boi
Czarnego Luda


A.Lubowski -
Wielki Zbig

Brzeziński

W.Widział
Narodowy Bohater

Terry Fox

E.Caputa
U Pana Boga

pod dywanem

Brat Cyprian
z czerwonego klasztoru

E.Kamiński-
Droga na kościach

Zesłańcy - ciąg dalszy

L. Mongard-
Rabarbar


Pułapka
paszportowa

wyjazdy do Polski

Imizamo Yethu
Południowa
Afryka
fotoreportaż
Helena Mniszkówna
Trędowata

odc. 35

Rozmaitości

Indeks autorów

Ewa Caputa

U Pana Boga pod dywanem

Na Przylądku Dobrej Nadziei leży najstarsze miasto Afryki. Jedni nazywają je Kapsztad inni Cape Town, coraz częściej używa się też określenia „Miasto Tęczy”, bo jego mieszkańcy są wielokolorowi.
Jeszcze do niedawna mieszkańcy Przylądka Dobrej Nadziei podzieleni byli według kolonialnych zasad zgodnie z kolorem skóry i nie wolno im było się mieszać. Mieszkali tu biali, czarni i kolorowi. Ci ostatni są potomkami niewolników, których przez setki lat przywożono do pracy z różnych części świata, wypychając coraz bardziej na północ rodowitą czarną ludność. W 1991 roku po upadku apartheidu, obalono stare jurysdykcje; dziś obywatele RPA są równi wobec prawa, mimo to żyje im się bardzo różnie. Bogaci i biedni to dwa oddzielne światy.
W roku 1486 portugalski podróżnik Bartolomeu Dias jako pierwszy Europejczyk postawił stopy na tej ziemi, ale miasto powstało dużo później, bo w roku 1652 roku za sprawą Holendrów, pracowników Holendrskiej Companii Wschodnioindyjskiej. Z ich inicjatywy na terenach dzisiejszego Kapsztadu powstał ogród. Uprawiane w nim owoce i warzywa dostarczały świeżego pożywienia załogom statków zatrzymujących się tu w drodze do Indii. Wokół ogrodu powoli rozwijało się miasto, którego strukturę wyznaczały rasowe podziały. Na nich opierała się nie tylko struktura społeczna miasta, ale również urbanistyczna. Masyw Góry Stołowej dzieli miasto na dwie części. Dzielnice białych i kolorowych odgradzają od siebie naturalne przegrody.
Przy morskich bulwarach, niczym w ekskluzywnym kurorcie, ciągną się dzielnice eleganckich domów i apartamentowców. Po nadmorskich bulwarach spacerują elegancko ubrani ludzie, przeważnie biali lub Azjaci, odpoczywają na ławkach, czytają książki, śmigają biegacze, widać też rodziny piknikujące na trawie.
W sporej odległości od pięknych dzielnic odgro-dzonych naturalnym pasem zieleni lub skalnych ustępów, zwykle na terenach z gorszymi warunkami klimatycznymi, jak rak na tkance miasta, rozrastają się na dziko dzielnice biedoty (townships). Największe takie osiedle, ciągnie się kilometrami wzdłuż szosy wiodącej na lotnisko. Mieszka w nim ponad milion ludzi. Niektóre z takich nieformalnych osiedli można zwiedzać – dojazd i przewodnika proponują miejskie firmy turystyczne. Postanawiam skorzystać z ich oferty.
Siedzę na górnym piętrze dwupoziomowego autobusu. Dojeżdżamy właśnie do portu. Niegdyś był to jeden z najważniejszych handlowych portów świata. Przekopanie Kanału Sueskiego obniżyła jego znaczenie, ale nadal obsługuje jednostki handlowe oraz pasażerskie „cruzy”. Na terenie dawnych portowych przestrzeni znajduje się centrum handlowo rozrywkowe, nad nieruchomymi dźwigami kręci się wielkie koło diabelskiego młyna. Market lokalnych artystów, galerie, sklepy, restauracje, puby, zastąpiły istniejące tu przed laty marynarskie spelunki i ciemne lokale o podejrzanej reputacji. Odpływają stąd turystyczne statki, również na wyspę, która przez 27 lat była więzieniem Mandeli.
Nelson Mandela to narodowy bohater RPA. Dzięki niemu upadł apartheid. Jego podobizna jest popularną ikoną miasta. Township Imizamo Yethu, do którego jedziemy jest popularnie nazywany jego imieniem.
Głos w słuchawce objaśnia mijane obiekty:
„- Przejeżdżamy właśnie obok mauzoleum Cecila Rhodosa, (1853 – 1896) brytyjskiego kolonizatora pioniera marzącego, by połączyć całą Afrykę linią kolejową. Współcześni Afrykańczycy mają dla niego mieszane uczucia. Domagają się nawet zburzenia pomnika rasistowskiego krwiopijcy.” – Informuje głos w słuchawce.
Dojeżdżamy do botanicznego ogrodu Kirstenbosch: U podnóża Góry Stołowej rozciąga się przyrodniczy raj w którym oglądać można bogactwo tutejszej fauny na którą składa się 350 tysięcy gatunków kwitnących roślin. Jest to nie tylko największy ogród botaniczny na świecie, ale również najpiękniej położony. Autobus przejeżdża skrzyżowanie. Na jego środku czarni młodzi mężczyźni nawołują do kupna ornamentów z wygiętego drutu i szklanych koralików. Tutejsza specjalność. Inni oferują naręcza sezonowych kalii i rajskich ptaków.
Wjeżdżamy w dolinę. Na jej północnym zboczu stoją tonące w zieleni ogrodów eleganckie wille. Każda z nich to warownia z ozdobnymi kratami w oknach otoczona plotami pod napięciem. Na przeciwległym zboczu błyszczą wśród wśród zieleni metalicznie plamy gęstej zabudowy, to nieformalne osiedle czarnej biedoty.
- Po jednej stronie widać domy milionerów, po drugiej domy tych, którzy ich obsługują, a mimo to żyją w skrajnym ubóstwie – wyjaśnia głos w słuchawce.
Dojeżdżamy na miejsce. Na przystanku czeka na nas akredytowany czarny przewodnik, mieszkaniec tej dzielnicy.
- Witam w Imizamo Yethu osiedlu nazywanym też Parkiem Mandeli – mówi na wstępie. Osiedle leży na obszarze 18 hektarów i zamieszkuje je około 33 tysięcy mieszkańców. Teren otoczony jest blaszanym płotem, pozo którym stawianie szałasów jest surowo zabronione. - Osiedle powstało w 1990 roku w malowniczej dzielnicy Hout Bay na zboczu Chapman’s Peak, gdzie bezdomni czarni zaczęli budować tymczasowe szopy, w których z założenia, przypada 18 stóp kwadratowych na osobę. Bez dostępu do wody i kanalizacji. Dzięki hojności benefaktora z Irlandii powstało też 300 murowanych domków z dostępem do wody i elektryczności. W okól nich zaczęły „pączkować” blaszane budy, w których gnieździ się coraz więcej bezdomnych. Mimo, że pracują, nie stać ich na kupno mieszkania lub domu.
Na murku przed wjazdem do ogrodzonej płotem dzielnicy czarne kobiety z dziećmi na plecach rozłożyły na folii mizerne towary: jakiś kapelusiki, dziecięce spódniczki obszyte tasiemkami, używana odzież.
Przez środek osiedla wspina się droga z kocimi łbami, po której chodzą piesi, w obie strony pędzą auta. Moja uwagę przyciąga betonowy słoń naturalnej wielkości. Jego barwna sylwetka góruje nad ulicą. Od głównej drogi kręte zakurzone ścieżki wydeptane przez mieszkańców prowadzą do prowizorycznych domostw bez dojazdu. Brak tu elektryczności, kanalizacji, świeżej wody. Co jakiś czas widać budkę przenośnej toalety.
Moją uwagę zwraca rzeźba słonia z kolorowymi odciskami dziecięcych dłoni. To dar południowo afrykańskiego artysty. Betonowy płot ozdabia barwny mural. Na ścianie jednego z budynków widnieje namalowany kredą portret Mandeli.
Na nasz widok czarny mężczyzna zagania do środka stojące na ulicy ponętne dziewczęta. Mijamy te scenkę bez słowa. Tak samo jak małą dziewczynkę trenującą samotnie taniec na rurze. Po drodze czytam ogłoszenia wypisane na kawałku dykty: „Naprawa telewizorów i sprzętu elektronicznego”, „Korepetycje z matematyki”, „Sekretny Klub”. Odwiedzamy salon fryzjerski zainstalowany w kontenerze. Wyposażenie zwyczajowe, woda, elektryczność. W rogu niewielki telewizor. Dalej sklep spożywczy przypominający mały sklepik osiedlowy o dużym asortymencie najbardziej potrzebnych towarów. Przewodnik pokazuje nam murowaną tawernę, w której elegancko ubrani czarni młodzi grają w bilard. Przed nią na ławeczce siedzi parę osób. Jednym z nich jest brat naszego przewodnika. Ustawiają się proszą, by zrobić im zdjęcie. Ludzie z reguły chętnie pozują do zdjęć, choć nie wszystkie spojrzenia są przyjazne, nie wszyscy chcą się fotografować… niektórzy przyglądają się nam ponuro inni nawet groźnie. Są też tacy, co zasłaniają twarze.
Każdy spotkany tu człowiek próbuje tu coś sprzedać. Przeważnie dzieło swoich rąk: magnesy zrobione z puszek od piwa z ręcznie malowanym widoczkiem Góry Stołowej, korale zwijane z gazety, zwierzątka z kapsli po piwie, dywaniki z korków od mleka, towary powstałe ze śmieci cywilizowanego świata żyjącego w dostatku. Nauczyli się je wykorzystywać, jako surowce tworząc coś z niczego, przekuwając biedę w sukces. Mimo wielu talentów dzieci mieszkające w nieformalnych osiedlach Republiki Południowej Afryki mają małe szansę na lepsze życie, choć poziom edukacji podobno ciągle wzrasta i na uniwersytetach przybywa studentów pochodzących z biedoty.
- Oficjalnie panują tutaj trzy plagi: bezrobocie, aids oraz analfabetyzm – tłumaczy mój przewodnik. - Dochodzą do tego przestępstwa, narkotyki i brak opieki medycznej. No i … często wybuchają pożary. Strzelanina. Nie mamy policji. Na posterunku jest jeden człowiek. Nikt z policjantów nie zapuści się nocą w gąszcz tej plątaniny. Mamy też fatalną opiekę medyczna. Na jednego doktora przypada parę tysięcy pacjentów. W towshipie szerzą się zakaźne choroby. Mieszkańców naszej dzielnicy przybywa z innych części RPA, osiedlają się tu też uchodźcy z sąsiednich krajów. Dla nich życie z odpadków cywilizacji jest lepsze niż śmierć we własnym kraju.

Dochodzimy do kościoła spełniającego też funkcje domu kultury i centrum życia osiedla. Odbywaja się tu ecumuniczne modlitwy i wiece. Budynek nazywa się Iziko Lobomi, (co oznacza centrum życia) Znajduje się tu centrum nauczania dorosłych i sierociniec. Po rozległej pustej o tej porze sali biega porządnie ubrany, może dwuletni chłopiec, obserwując bacznie moją reakcję, co chwila podbiega bliżej i wyciąga ręce.
- To dziecko do adopcji, sierota. Oboje jego rodzice umarli na Aids. Mamy dużo sierot, bo bardzo wysoka jest tu śmiertelność dorosłych.
W pokoju obok przy drzwiach gromadzą się inne maluchy. W jednym z bocznych pomieszczeń trzy czarne kobiety siedzą przy komputerze. Czwarta, chyba instruktor, wyjaśnia im coś wskazując na ekran. W kącie siedzi kobieta z pakunkiem niemowlaka w chuście. Kupujem kilka pamiątek czując jej strach czy może onieśmielenie próbuję przyjaźnie zagadać. Bez słowa owija każdy przedmiot bardzo starannie w gazetę. Płacę jednym banknotem pokazuje, by nie wydawała reszty. Nie rozumie. Wciskam jej banknot za chustę. Broni się, ale w końcu kapituluje. Rzuca mi nieśmiały uśmiech na pożegnanie. Ostatnim punktem wyprawy w „zamiecione pod dywan” pana Boga światy, jest Tea Bag Factory. Zdumiewające miejsce dowodzące nieograniczonych możliwościach ludzkiej inwencji. Ile trzeba twórczej energii, by zużyte herbaciane torebki przerabiać na użytkowe przedmioty?! A do tego sprowadzać je z śmietników cywilizowanego świata?
Krótki filmik wyjaśniający technologię produkcji właśnie się popsuł
Fabrykę założyła przed kilku laty nowo przybyła do RPA Angielka. Zatrudnia kilkadziesiąt kobiet z Parku Mandelii. Przy fabryce istnieje sklepik, a w nim najróżniejsze herbaciane wyroby: papier listowy i biżuteria, torebki i serwetki, podstawki, figurki, pudełka, klamry do włosów… doprawdy zadziwiający wachlarz atrakcyjnych gadżetów. U podnóża góry, na skraju township na boisku piłki nożnej właśnie odbywa się mecz. Po zielonej trawie biegają chłopcy w różnokolorowych koszulkach.
- Sport, to jest jedyny dobry sposób na to by się stąd wydostać. Tu wszędzie panuje korupcja – wyjaśnia mój przewodnik na pożegnanie.
Usadawiam się w autobusie, gdy dostrzegam małego chłopca siedzącego na schodach do metalowej szopy. Dzieciak ubrany jest w mundurek charakterystyczny dla prywatnej chrześcijańskiej szkoły. Na całym świecie wyglądają one tak samo, nawet w najdalszym zakątku świata, wszędzie tam gdzie docierali misjonarze. Pstrykam zdjęcie małego mieszkańca Miasta Tęczy.>


Z ostatniej chwili: 13 marca 2017 w Imizamo Yethu wybuchł pożar, w którym spłonęło ponad cztery i pół tysiąca konstrukcji. Dach nad głową straciło około 15 tysięcy ludzi. Liczba ofiar śmiertelnych jest nieznana. >

  Następny artykuł:

Napisz do Redakcji