nr. 80
VICTORIA, BC,
CZERWIEC 2017
NavBar

INFORMACJE 
LOKALNE
ważne adresy i kontakty

REKLAMA
Polskie delikatesy
w Victorii


NADCHODZĄCE IMPREZY
I WYDARZENIA

Koncert Goorala
Dom Polski
4 czerwca


ARTYKUŁY

Kto się boi
Czarnego Luda


A.Lubowski -
Wielki Zbig

Brzeziński

W.Widział
Narodowy Bohater

Terry Fox

E.Caputa
U Pana Boga

pod dywanem

Brat Cyprian
z czerwonego klasztoru

E.Kamiński-
Droga na kościach

Zesłańcy - ciąg dalszy

L. Mongard-
Rabarbar


Pułapka
paszportowa

wyjazdy do Polski

Imizamo Yethu
Południowa
Afryka
fotoreportaż
Helena Mniszkówna
Trędowata

odc. 35

Rozmaitości

Indeks autorów

Edward Kaminski

Droga na kościach
zapisków ciag dalszy

“Kuj żelazo póki gorące”... Józef powtarzał sobie stare przysłowie po kilka razy. Nie było czasu do stracenia. Lada moment urki zwietrzą, że coś się kroi przeciwko nim, albo komendantowi obozu zaświtają wątpliwości lub podejrzenia. Wiadomo, czym ukartowany plan ratowania Stanisława mógłby się skończyć dla ich obojga. Samo to, że poruszał się swobodnie po terenie obozu i zwalniano go od pracy w lesie, zwracało uwagę więźniów. - Spostrzegłem - mówił, że gdziekolwiek się ruszyłem, towarzyszył mi dyskretnie w pobliżu jeden z funkcyjnych z kancelarii obozu. Może ubezpieczał mnie przed prawdopodobnym pchnięciem nożem przez któregoś z kryminalistów, ale też mogło sygnalizować nieufność komendanta.
Papier do pisania był materiałem użytku specjalnego. Tu w obozie, w rękach wrogich elementów mógł przecież posłużyć do szerzenia antysocjalistycznej propagandy. Zaszkodzić idei budowy drugiej linii kolejowej z Chabarowska na wschód ZSRR, magistrali nazwanej w obozie “drogą na kościach”.... na kościach więźniów zakatowanych ponad siły pracą i głodem.
Na “legalnym”, pobranym z kancelarii papierze zeszytowym, z ponumerowanymi i opieczętowanymi kartkami, Józef kreślił nowe założenia planu dostaw drewna na podkłady kolejowe do tej drogi. Same kości do budowy nie wystarczały. Notował wszystko, co zapamiętał z teorii i praktyki. - Tekst w formie jak najprostszej - wspominał, naszpikowałem rysunkami i wykresami, tak by przede wszystkim przekonać komendanta do swej, niewątpliwej fachowości. To było najważniejsze. Zmartwienia z wykonaniem planu zostawiłem na potem. Musiał się udać, bo w dotychczasowej wycince lasu nie było żadnej organizacji.
Nadzieraciel i normirowczyk rozdzielali piły, siekiery i puszczali więźniów w las. Drzewo drzewu nierówne, duże, małe, z lepszym lub gorszym dostępem, przy nierówności terenu. Każdy wybierał, co najłatwiejsze. W takim “współzawodnictwie” wszyscy sobie przeszkadzali. Drzewa padały jak popadło w różnych kierunkach. Plątanina połamanych konarów, utrudniała ucieczkę przed walącym się pniami. W totalnym chaosie nadzorujący wynagradzali swych kolesiów 100 procentowymi wykonaniem normy. Inni z okrojonymi racjami żywności padali z wycieńczenia.
Plan Józefa przewidywał całkowitą zmianę. Przede wszystkim zakładał, że współzawodnictwo powinno odbywać się między kilkoma uformowanymi brygadami, a wyniki zespołu należy uzależnić od pracy każdego członka brygady. Na proces eksploatacji lasu składają się działania od maksymalnie ciężkich do lżejszych i lekkich. Najciężej pracowano przy ścinaniu piłami jednoręcznymi na kabłąku, przeznaczonymi do mniejszych przekrojów drewna, jak np. konary. Podczas gdy duże, piły dla dwojga drwali rdzewiały w obozowym składzie, praca piłami na kabłąku gwarantowała przyśpieszoną śmierć z przemęczenia. Kilka trupów więcej czy mniej, poza więźniami na nikim nie robił wrażenia, ale dla komendanta sposób na zmniejszenie śmiertelności nie był obojętny. W łagpunktach, w których z powodu zbyt licznych zgonów nie wykonano narzuconych planów, komendanci ponosili dyscyplinarne kary. Trupy ukrywano przed inspektorami obozu, w zimie pod płotem, na stercie przykrytej śniegiem, a po odwilży we wspólnym dole poza ogrodzeniem. Na wszelki wypadek by któryś zakluczony próbował ucieczki udając nieboszczyka, przed zakopaniem rozbijano głowę kilofem. Oczywiście sprawdzano też czy ma złote zęby, umrzykowi już zbędne, a Kraj Rad cennych metali potrzebował.

“Rewolucja” w kuchni i w lesie
Plan proponował kilka zmian w ciągu dnia, dla rozłożenia równomiernego wysiłku pracujących. Tych z piłami zastąpią odpoczywający przy usuwaniu gałęzi. Miejsce obcinających konary powalonych drzew zajmą porządkujący teren i dróg do ściągania pni. Inni zaś z siekierami pomogą w podcinaniu powału piłami. Nowy system będzie wymagał zapoznania całej załogi z nową techniką obalania drzew, prawidłowego ostrzenia i używania narzędzi. Do czego służy siekiera i piła, potrzebna jest też wiedza jak je używać, by drzewa padały w pożądanym kierunku. Na początek Józef zalecał sformowanie tylko jednej brygady, która wytyczy i przygotuje teren do bezkolizyjnej pracy.
W elaboracie nie omieszkał zaznaczyć, że nowy system zgodny z zasadami socjalistycznego współzawodnictwa pracy w Kraju Rad, obniży śmiertelność, i znacznie powiększy uzysk drewna.
Aż mnie korciło - mówił Józef - dodać: mój plan pomocy ciemiężycielom, którym życzę żeby ich nagły szlak trafił, usprawiedliwiam zamiarem uratowania mego przyjaciela Stanisława i wszystkich tu uwięzionym przed niechybną, przedwczesną śmiercią, amen!
Przed spotkaniem z komendantem pozostało przetłumaczenie naj-ważniejszych punktów planu i zapisanie ich po rosyjsku. Rysunki i wykresy bez opisywania mówiły same za siebie. Józef dobrze radził sobie z językiem w rozmowie, jednak pisać cyrylicą nie potrafił. Jedyny więzień w obozie mówiący po polsku, wtajemniczony w sprawę podjął się zadania. Był to ten sam, który powiadomił Józefa o umierającym Stanisławie w sąsiednim baraku. Pochodził z rodziny mieszanej, matki Polki i ojca Rosjanina. Po klęsce armii czerwonej w 1920 roku, zagarnęły go wraz z rodzicami do Rosji cofające się na wschodzie oddziały bolszewickie. Tam skończył szkołę średnią, a z matką nadal rozmawiał po polsku.
Wizyta w “jaskini lwa” tym razem odbyła się mniej burzliwie. Komendant wyraźnie był planem zainteresowany. W niektórych omawianych kwestach - mówił Józef - podważał moje argumenty. Nie zgadzał się, że kilku zastrzelonych więźniów, po uzyskaniu zgody na odejście na stronę za potrzebą, było aktem sadyzmu i powodem do uciechy dla strażników. To ich obowiązek - dowodził, zapobiegli ucieczce zeków. Znał te wypadki tylko z oficjalnych raportów. W końcu postanowił zapobiec dalszym tego rodzaju wykroczeniom, unikając słowa - morderstwo. Największe trudności były z przyznaniem nowej brygadzie prawa do 100 procentowej normy żywności w czasie przygotowania terenu, narzędzi i przeszkolenia zespołu. Z tą “rewolucją” w kuchni, zmuszającą do zmiany obowiązujących regulaminów zaopatrzenia, też z oporami się pogodził. Wyszedłem ze spotkania z upoważnieniem do podejmowania różnych decyzji organizacyjnych, bez potrzeby zgody komendanta za każdym razem - wspominał Józef. Miałem jedynie informować go o postępie prac.

Stachanowcy z bożej łaski
Żarty się skończyły. Przygotowanie planu zajęło kilka dni. Notowanie zaleceń teorii i praktyki leśnictwa było łatwe. Wprowadzenie ich w niewolniczym obozie, z dziesiątkami, słaniających się z wycieńczenia, pożal się Boże - “drwali”, graniczyło z bujaniem w obłokach. Cóż to była za zbieranina ofiar zbrodniczego systemu: Zaledwie kilkunastu czarno roboczych (pracowników fizycznych), nawykłych do młota i siekiery. Nieco więcej robotników z fabryk i zakładów przemysłowych. Wystarczyło by zepsuła się stara maszyna, złamało się wysłużone wiertło, oskarżonego o sabotaż wysyłano do gułagu. O trzech zekach mówiono, że to robotnicy z tej samej fabryki. Pierwszego skazano za sabotaż, za ciągłe spóźnianie się o kilka minut do pracy. Drugiego przychodzącego o 5 minut wcześniej, za ewidentne szpiegostwo. Trzeci był punktualny, ale odkryto, że ukrywa zachodni zegarek. Jeżeli był to tylko żart, niezbyt odbiegał od radzieckiej rzeczywistości. Przeważali urzędnicy, różnych szczebli administracji, typowe “ mieszczuchy. Niektórzy pewnie nigdy w życiu nie byli w głębokim lesie. Wśród tak zwanych “umysłowych” byli też pracownicy uniwersytetów i instytutów naukowych, którzy ośmielili się żartować z odkryć nowej generacji pseudo geniuszy, jak np. chłopa ukraińskiego Tiomofieja Łysenko. Potępił on powszechnie uznaną naukę genetyczną, głosząc możliwość uzyskania gigantycznych plonów za pomocą skrzyżowań roślin. Między innymi, rzekomo wyhodował groch w zimie. “Aby uzyskać określony wynik - głosił - należy tylko chcieć by zyskać pożądane rezultaty (...)”. W nieustannie głodującym kraju, propaganda roztrąbiła wygodne bzdury. Geniusz Łysenko awansował na prezesa Akademii Nauk Rolniczych. Rolnictwo socjalistyczne nadal upadało z powodu głównych przeszkód - wiosny, lata, jesieni i zimy.
Setki autentycznych naukowców za kpiny wysłano do obozów niewolniczej prasy. Obfity plon zbierano tylko w formie powszechnie znanych dowcipów, jak na przykład:, Kto wynalazł drut kolczasty? Łysenko przez skrzyżowanie węża z jeżem, albo - Łysenko miał poważny wypadek. Spadł z drabiny, kiedy zbierał pietruszkę.
Po wykładzie teoretycznym, przygotowania do pierwszego pokazu techniki ścinania drzewa, zespół przymusowych widzów przyjął apatycznie, jako jeszcze jeden sposób na wzmożony wysiłek. Dopiero widok padającego drzewa dokładnie w wyznaczonym miejscu wzbudził żywe zainteresowanie. Dziwiono się, jak względnie łatwo, naostrzona piła przeciągana z dwóch stron pnia zagłębiała się w drewnie. Łatwiej przebiegało też wycięcie siekierami klina ciosami powyżej nadcięcia piłą. To była strona obalenia. Następnie, nieco powyżej, piłowano pień z drugiej strony. Wbijane w podcięcie drewniane kliny zapobiegały zaciśnięciu się piły, co najczęściej zdarzało się operującym piłą na kabłąku. Uwolnienie jej z zacisku wymagało śmiertelnego wysiłku. Po dopiłowaniu do miejsca, w którym drzewo utrzymywało się tylko na paru centymetrowej listwie między cięciami (zwanej fachowo zawiasą), drzewo przechyliło się i padło w wyznaczonym kierunku. Pracowała czwórka drwali, dwóch przy piłowaniu i dwóch z siekierami. Oczywiście, pozornie łatwa na pokazie operacja - objaśniał Józef - wymaga dużego doświadczenia. Zależy też od kierunku i siły wiatru, naturalnego przechyłu drzewa i układu największych konarów. To przyjdzie z czasem, a na razie będę kierował ścinaniem sam.

Przez żołądek do serca.
Do pracy w nowej brygadzie najbardziej przekonała zeków kuchnia obozowa. Porcje żywności dla wykonujących 100 procent normy dla wszystkich bez wyjątku podniosły na duchu nawet najsłabszych, pogodzonych już z myślą o rychłej śmierci z głodu i wycieńczenia. Praca wprawdzie nie lekka, nie wymagała już nadludzkiego wysiłku. Wycinanie zaplanowanego, ponad kilometrowego pasa w lesie, z każdym dniem przebiegała sprawniej. Już po pierwszych tygodniach ścięto dwa razy więcej drzew niż pozostali drwale pod “kierownictwem” nadziratela. Teren oczyszczony z konarów i gałęzi świadczył o wzorowej organizacji. Nawet komendant niedowierzał oczom. Takich sukcesów w obozie jeszcze nie było. Tylko urki, uwięzieni złodzieje i kryminaliści przeklinali, na czym świat stoi. Józef porozdzielał ich między zespołami. Skończyła się im próżniacza passa, gdy w grupach naśmiewali się z harujących współwięźniów.
Stanisław wyszedł ze szpitala, wciąż jeszcze za słaby do pracy fizycznej. Był jednak pomocny w kierowaniu brygadą i cieszył się podobnie jak Józef ogólną akceptacją. Utrzymująca się od listopada do kwietnia pokrywa śnieżna, a wiec większość roku, powoli ustępowała. Cieplejsze już dni sprzyjały postępowi prac. W zamian rozwijała się nowa plaga czarnych muszek, zmora wszelakiego, żyjącego stworzenia. Dokuczały niemiłosiernie zalepiając oczy i usta. Powiadano, że w niektórych poprzednich latach padały od nich domowe zwierzęta. Dusiły się z nosami i krtanią zalepionymi rojem tej czarnej zarazy. Ulgę przynosił jedynie dym nieustannie podsycanych palenisk zielonym igliwiem ściętych modrzewi i sosen. Niemal z euforią przyjęto degradację nadziratiela. Z podległych mu zeków utworzono następne dwie brygady, które zaczęły wycinkę lasu zgodnie z nowym planem organizacji. Józef i Stanisław wprawdzie nie machali toporami ani zmagali się z piłami, na paru kilometrowym froncie pracy z trudem nadążali wezwaniom z wielu stanowisk naraz. Doświadczonych “stachanowców” przybywało wolniej niż zakładano. Zwierzęcy instynkt walki o życie, dzięki zbiorowej odpowiedzialności za wyniki pracy ustępował zgodnej atmosferze zespołów. Nikt nikogo już nie poganiał krzykiem ani groźbą obcięcia racji chleba.
Wieść o nadzwyczajnych sukcesach stachanowców rozeszła się szeroko. Z innych obozów lesopowału przybywali zaciekawieni aparatczyki. Komendant zaś poduczony przez Józefa, z dumą oprowadzał ich po terenie, demonstrując swoją wiedzę o teoretycznych zasadach techniki, o których do niedawna nie miał pojęcia.
Dużo fermentu w obozie przyniosła w czerwcu wieść o wybuchu wojny z Niemcami jeszcze niedawno sojusznikiem w napaści i rozbiorze Polski. Pogłoska, że zmniejszą się racje żywności potrzebnej wojsku na froncie, wywołała ogólną apatię i za tym idący spadek urobku. Nie pomagały patriotyczne wezwania do socjalistycznego czynu. Lada moment spodziewano się powrotu dawnych metod terroru. Po kątach szeptano z nadzieją o dobrych Niemcach - zwyciężą i nas wyzwolą.
Jak grom z jasnego nieba dotarła do łagru na początku sierpnia wiadomość dla wszystkich uwięzionych Polaków. Rząd polski na uchodźstwie w Londynie zawarł umowę z rządem ZSRR o amnestii dla obywateli polskich na zsyłce. W umowie podpisanej przez generała Sikorskiego z ambasadorem Majskim władze radzieckie przystały na utworzenie formacji wojska polskiego w ZSRR. Mogli do nich dołączyć zwolnieni z więzień i łagrów i tak zwani w nomenklaturze sowieckiej “dobrowolni przesiedleńcy”, zdolni do służby wojskowej. Ten szczegół umowy Komendant starał się ukryć przed Józefem i Stanisławem wezwanym do gabinetu. Próbował wymusić na nich zgodę, w myśl instrukcji NKWD, na tymczasowe wcielenie do Armii Czerwonej, do czasu gotowości oddziałów polskich do walki z Niemcami. To jedyna szansa dla was - argumentował - żeby przetrwać w tak trudnej sytuacji wojennej. Znając wartość zapewnień politruków sowieckich, ani Józef ani Stanisław nie nie ulegli agitacji. Również większość uwięzionych, przemianowanych nagle na “sojuszników”, jak się później przekonali nie dali temu wiary. Wynędzniałych ledwie trzymających się na nogach wysyłano szybko na pierwszą linię frontu, wprost pod ogień karabinów maszynowych, w myśl bolszewickich sloganów: U nas ludziej mnogo. O wielu szczegółach umowy oboje “sojuszników” usłyszało później, między innymi pikantnych: Generał Anders uwięziony na osławionej Lubiance, kaźni NKWD w Moskwie, został nagle wezwany na rozmowy dyplomatyczne w sprawie układu. Ubranego w generalski mundur, NKWD dostarczyło boso do salonów rządowych. Eleganckie oficerki wojskowe ukradziono w depozycie więziennym. Nie było czasu na znalezienie czegoś zastępczego.
Hojnie zaopatrzeni na czas powrotu, do miejsca, w którym zaczęto formować wojsko polskie, obaj sojusznicy wyruszyli w drogę . Każdy dostał po 286 rubli na czas podróży 22 dni. Nie obeszło się bez oszustwa. Miało być 15 rubli na dzień, wypadło o 2 ruble mniej. Kanceliści obozowi też muszą z czegoś żyć. Bilet kolejowy, mieli otrzymać w Komsomolsku odległym o dwa dni marszu. Tym razem wolni szli obciążeni 5 kilogramowymi bochenkami komiśnego chleba i 3 kilogramami solonych śledzi na głowę. Mieli też do wyboru po 3 kilogramy kiszonej kapusty, albo smażonej cebuli. Z takimi smakołykami podróż zapowiadała się wspaniale, zwłaszcza, że nie wiedzieli, co jeszcze ich czeka. Cdn. >

  Następny artykuł:

Napisz do Redakcji